czwartek, 20 grudnia 2012

opowiadanie#18


Nie pamiętam, kiedy z takim utęsknieniem czekaliśmy wiosny, podniecając się najmniejszymi skokami temperatury, chwilowym przebłyskiem ukochanego słońca czy trawiastą dziurą w tkaninie brudnobiałego śniegu. Czuliśmy nadchodzące zmiany organicznie, w naszych ciałach też coś topniało, krew zaczynała szybciej płynąć rozmrożonym krwiobiegiem, uwolniona, paliliśmy mniej papierosów, a kawy odechciewało się już po drugim kubku.
Uśmiechy stawały się prawdziwsze, prostsze, powodowane najmniej wyszukanymi żartami. Wszyscyśmy już mieli po dziurki w nosie zimy, rytualnego „znowu, kurwa”, patrząc po przebudzeniu w okno o tej godzinie, kiedy nie wiesz, czy to poranek, czy noc jeszcze; dość tych zimnych mieszkań, chłodu ciągnącego z okien, drzwi i podłóg. Miasto powoli wypełniało się ptakami, pierwszy raz od miesięcy mogliśmy w końcu usłyszeć ich śpiew i choć może robiły to cały czas, dopiero teraz dźwięki docierały do nas i sprawiały prawdziwą przyjemność. Słowa „wiosna idzie” przekazywane były z ust do ust, jak sztafeta albo jak pomoc żywnościowa podczas powodzi, w łańcuchu ludzkich rąk zamieniały się w delikatny szmer, jak wiatr, tuż nad poziomem chodników, ogarniały całą Warszawę, sennie strząsającą z siebie szron i rozmokłe płatki śniegu. „Wiosna idzie” jako lekarstwo i pocieszenie na drobne nieporozumienia, smutki i tęsknoty. Czas jest kiepski, każdy okres przejścia przerabia ze sobą, w sobie, na swój sposób przyjmując coraz cieplejsze dni w swoim mieszkaniu...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz