czwartek, 10 maja 2012

opowiadanie#07

cześć,
tu daniel kot i ludwik lis. Od dzisiaj na blogu, co dwa tygodnie, będą pojawiać się zajawki nowych tekstów, które w całości będzie można przeczytać na stronie wydawnictwa HA.ART w ramach nowego cyklu: 



Oto więc kolejny tekst, a zarazem pierwszy otwierający projekt w ha.arcie:


a my, a my, a my
dziś chcemy tylko znaleźć siebie w tym, 
co o nas myślą
a wy, a wy, a wy,
wcale nie chcecie być gorsi,
tu tylko Bóg może nas sądzić
[HiFi Banda, „A my”]
Kolejne dni powoli rozchodziły się w czasie, jak okręgi po jeziorze, z wolna utożsamiając się ze sobą, upodobniając, zamazując chronologiczne granice. Żeby przypomnieć sobie, co robiłem dwa dni temu, muszę przejrzeć zdjęcia w telefonie, a jak to nie pomaga, uświadomić sobie, gdzie się obudziłem. Nie wiem, dlaczego to pierwsza myśl, jaka mnie nachodzi w chwilę po przebudzeniu. Gdzie jestem teraz?
W bardzo miękkim i bardzo wygodnym łóżku, na starym Mokotowie. Wzdycham ciężko, ostatnio coraz ciężej; już pamiętam. Moja pamięć zdaje się być monolityczną breją, najgęstszą dżunglą pod świętym słońcem, a przedzieranie się przez jej chaszcze jest fizycznie bolesne. Po paru minutach wstaję najciszej, jak tylko mogę, cały czas spoglądając na nią, czy się nie budzi. Nie budzi, się dobrze. Ubieram się, a roztrojona wibracja najpierw jest niejasnym ćmieniem w okolicach skroni, by po chwili przyjąć postać szumu w uszach i trzęsących się dłoni. Przełykam głośno ślinę ściśniętym, suchym gardłem. Przy wyjściu z pokoju przechodzi mi przez myśl, żeby przyjrzeć się jej twarzy. Najpierw rezygnuję, ale ciekawość okazuje się silniejsza. Nie jest źle, powiedzmy, ale nie chcę już do tego wracać.
Ostrożnie odkluczam drzwi (odkluczyć drzwi, to jakby je odseparować od zwartej konstrukcji kamienicy, jest w tym coś podniecającego) i zbiegam z trzeciego piętra do wyjścia. Mróz momentalnie podszczypuje płatki uszów i policzki, otulam się kapturem i ruszam na przystanek. Grzebię zarękawiczkowanymi rękami w kieszeniach w poszukiwaniu papierosów, ale po chwili się poddaję, niczego nie znajdując. Tramwaj przyjeżdża wyjątkowo szybko, mam w głowie szum jak na pustym kanale.
W mieszkaniu ciepło, dobrze. Nie ma nikogo, jeszcze lepiej. W pokoju rozbieram się do majtek, włączam komputer i zapalam papierosa leżącego samotnie pośród tego wszystkiego, co potocznie nazywamy bałaganem na biurku. Po minucie jestem już zalogowany. Osiem próśb o przyjęcie do znajomych. Dwadzieścia dwie wiadomości. Osiemnaście powiadomień. Zanim cokolwiek kliknę, gaszę szluga i idę pod prysznic. Czuję, że wracają siły. Niestety wiem, że to pozory. Zawsze po powrocie do domu z imprezy jest ten moment, kiedy wydaje ci się, że nie masz kaca, a świadomość jakoś ominie w swoich nieustannych kalkulacjach nieprzespaną noc. Trwa to najwyżej kilka godzin, ale konsekwencje jak zawsze w końcu cię doganiają i brutalnie rachują kości, rozliczając za kolejne nadwyrężenie ciała, ducha i umysłu nocnymi podróżami po mieście.
Po wyjściu z łazienki....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz