czwartek, 26 lipca 2012

opowiadanie#11


Pamiętam, kiedy wszedłem do jej mieszkania po raz pierwszy. Kazała mi wejść do stosunkowo dużego pokoju, w którym poza jedną, niewielką szafą i prostokątnym biurkiem nie było mebli. Pod ścianami poustawiane były stosiki z książek i pudła – dużo pudeł z ikei.
Trochę bałagan, wiesz, dopiero się wprowadzam, dopiero, zaśmiewa się, od dwóch miesięcy, ale w przyszłym tygodniu kupuję meble i zaczynam przemalowywać pokój, chcesz piwo albo coś? Piwko byłoby okej, odpowiadam, patrząc w stos reprodukcji Rembrandta i Klimta wydrukowanych na śliskim papierze. Usiądź, gdzie chcesz, jak chcesz zajarać, to znajdź jakąś popielniczkę. Jasne, dzięki, odpowiadam. Kiedy słyszę, jak stuka szklankami w kuchni, powoli obchodzę pokój, zaglądając w niektóre pudła. W jednym zauważam pudełko, metalowe, po papierosach, wyciągam myśląc, że puste. Otwieram, kiedy wchodzi, a w środku tampon. Głupio mi jakoś, udaję, że nic nie zauważyłem, zamykam je i kładę na pudło. Potem wielokrotnie zastanawiam się nad tą sceną, ona nic nie powiedziała, tylko, przelać ci piwo do szklanki, mówię, po co, śmiejąc się nerwowo, widzę, że się uśmiecha, musiała zauważyć moje zmieszanie. Potem wielokrotnie zastanawiam się nad tą sceną, dlaczego tak się zmieszałem, chyba wiem; odkryłem jej intymność, oczywiście, że zdawałem sobie sprawę, że jest kobietą, ale takie przypadkowe, nagłe uświadomienie sobie tego, w jej obecności, było niemal jak rozpięcie jej spodni czy coś, nie wiem. Kiedy później będę te spodnie rozpinał, scena z tamponem będzie wracała mi jak bumerang przed oczy, ale nigdy jej o tym nie powiem.
Ale nigdy jej o tym nie powiem.
– Patrz w ogóle jaka opcja, rok temu nic tu nie było, a teraz szyby już wstawiają, ja cię... ale ten czas zapierdala – powiedział, widocznie zadziwiony, jedząc snickersa.
Kolejne wieżowce kroją czas na kawałeczki, myślę sobie, grube kawały ciasta albo slajsy pizzy, odkrawają czas od jakiejś kosmicznej, nieokreślonej masy i boleśnie dają do zrozumienia, że TO istnieje i że TO nie znosi stagnacji.
– No, zapierdala – odpowiadam od razu.
Siedzimy na przystanku na Starym Mokotowie. Kolejny raz obiecałem sobie wczoraj, że wrócę do mieszkania, ale jak się ogarnęliśmy, że w sumie wszyscy sobie poszli, to za późno było na nocne, a poza tym strasznie się zjarałem i wszystko, o czym marzyłem, to po prostu się jebnąć w kimę. P. dał mi koc i poduszkę – i zasnąłem na fotelu, dużym, pikowanym, po jego starej czy tam babci. Liczyłem na jakieś kosmiczne sny, ale zasnąłem, jakby ktoś uwiązał mi u kostek tonę i wrzucił do jeziora. Do zimnego, czarnego jeziora. Nic tam nie było...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz