poniedziałek, 20 sierpnia 2012

opowiadanie#12


Z czterech żarówek w moim żyrandolu działa tylko jedna. Pozostałe gasły w stosunkowo równych odstępach czasu, jak mikrogwiazdy w pokojowej temperaturze mojego mikrokosmosu. Została jeszcze ostatnia, choć ja już wiem, że długo nie pożyje, wstrząsana co parę minut konwulsyjnym mruganiem. Robi się coraz ciemnej, okno na czas jesienny przesłoniła gruba, biała firana sięgająca ziemi, żeby chociaż częściowo chronić mnie przed chłodem ciągnącym z podwórza. Dodatkowo, umieszczenie pokoju w południowej części mieszkania sprawia, że coraz ciężej tam wysiedzieć samemu.
Wychodzę.
Świat rozumiem jako ciąg pokoi w dużym domu, które fascynują, ale tylko przez chwilę. Po pierwszym zaciekawieniu przechodzę do następnego pomieszczenia. Nie jest to poszukiwanie, nie; niczego nie poszukuję, bo niczego nie potrzebuję, nie zastanawiam się nad swoimi pragnieniami. Jestem poza, a jednocześnie wewnątrz, bardziej śledzę swój los, niż świadomie go kreuję. Gdyby moja historia była książką, zapewne ja byłbym zakładką. Uciekam przed świadomością, samoświadomością w rzeczy samej. To jest jak choroba. Zachorować, znaczy odmówić sobie wolności, zgodzić się na jej pozory i na własne życzenie zamknąć się w perłowej klatce słów. Uciekam, bo nie chcę udawać.
Siedzą, pij... nie..., najpierw trochę stali, potem usiedli...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz